Z Tuluzy przylecieliśmy do Berlina i zaraz później poszliśmy na kolację, potem na drinka. Mamy tam ulubiony klub, który lubimy odwiedzać.
W hotelu pogryzły nas komary. Już teraz w ogóle się nie dziwię, że trąbią o dendze i wirusie zika w Niemczech. Plaga! Marcin utłukł ze dwadzieścia i gdy już miał dość, poszedł na recepcję. Dowiedział się tam, że "procedury hotelowe nie zezwalają na używanie chemicznych środków na komary, że względu na ekologię". Gdy wspomniał o wirusach, usłyszał złośliwe, germańskie "to trzeba się szczepić ". Ja pierdolę! Pomijam, że nie istnieją szczepionki na w/w wirusy. I jak tu nie przeklinać?
Dwa dni później wróciliśmy do Gdyni i następnego ranka, nasi przyjaciele wyrwali nas do kaszubskich "pól mocy". Pobieraliśmy energię w kamiennych kręgach, zwiedzaliśmy wiele miejsc i pojechaliśmy na lody do Wejherowa. Dotarło do mnie, że bardzo potrzebuję takich dni. Na wspólne oglądanie meczu jednak się nie pisaliśmy, wystarczył nam końcowy wynik 2:1 dla Hiszpanii. Anglicy jak zwykle pokazali, że nie umieją przegrywać.
W poniedziałek i wtorek biegałem, załatwiając wiele rzeczy. Musiałem też odwiedzić (po raz trzeci) stomatolożkę, która spieprzyła mi dziąsło przy wymianie plomby, co skutkowało spektakularnymi krwotokami po myciu zębów. Za trzecim razem, w końcu udało jej się naprawić szkodę. Wizyta u okulistki natomiast, urozmaicona była nagłą burzą. Lunęło znienacka, ale tak, że w ciągu dwóch minut ulice zamieniły się w rwące rzeki. A ja miałem mokre i skarpety i majtki. Dobrą wiadomością jest jednak to, że póki co, wszystko z oczami jest w porządku. Soczewki tylko coraz dziwniejsze muszę nosić. Progresywne i do dali, i do bliży, jednocześnie.
Z ojcem bez większych zmian, choć dziesiątki kroplówek postawiły go na nogi i wygląda lepiej. Rozmawialiśmy wszyscy razem na video chacie, gdy był z mamą w przyszpitalnym parku. Uśmiechał się i choć ledwo mówił, wszystko mogłem zrozumieć. Nie wiem kiedy postawią diagnozę. Czekamy już ponad miesiąc.
Wieczorem pakowaliśmy walizki, ale niestety jesteśmy w rosole. O 16:00 jedziemy na lotnisko i zupełnie nie wiem jak się wyrobimy z domowymi (i w moim przypadku, z zawodowymi) zobowiązaniami. Najwyżej się nie wyrobimy!