Przejdź do głównej zawartości

Mustang. Życie na Dachu Świata.

Potężna Mahindra Scorpio podjechała pod nasz hotel w Pokharze punktualnie o 7:00. Malutki i nieśmiały kierowca, Raju, ukłonił się dwornie, podczas gdy Tika, nasz przewodnik, podał nam wesoło rękę i rozpoczął rozmowę na temat spraw organizacyjnych, mówiąc ochrypłym głosem.

Po przekroczeniu granic miasta zaczęliśmy wjeżdżać w kierunku górskich szczytów krętymi drogami w bardzo złym stanie. Dodatkowym utrudnieniem były kłęby pyłu unoszące się w powietrzu. Trzęsło niemiłosiernie, co chwilę uderzałem głową w boczną szybę. Nie mogłem jednak usiąść wygodnie, ponieważ jedynym sposobem na uniknięcie choroby lokomocyjnej było wpatrywanie się w drogę przed sobą.


Obiad zjedliśmy przed granicą z Mustangiem. Przewodnik zaproponował zaprzyjaźniony zajazd, słynący ze smacznego thali. Skorzystaliśmy z tej okazji, a podczas gdy gospodyni krzątała się w kuchni, my delektowaliśmy się mandarynkami zrywanymi prosto z drzewa. Trzeba przyznać, że były pyszne, podobnie jak długo wyczekiwany obiad.

O 16:15 dojechaliśmy do Marphy. Miasto pozwoliło nam uwierzyć, że przenieśliśmy się w czasie. Było tak piękne i tak odmienne od wszystkiego, co dotąd widzieliśmy, że nie mogliśmy przestać go wychwalać. Nazwa miejscowości pochodzi od imienia słynnego nauczyciela buddyzmu, który żył w średniowiecznym Nepalu i przyczynił się do rozwoju duchowego oraz praktyk medytacyjnych. Razem z Marcinem wielokrotnie otrzymywaliśmy błogosławieństwo jego nauk, przekazywane przez współczesnych nam nauczycieli.


Wieczorem (szybciej niż kiedykolwiek wcześniej) zaczęły się u mnie objawy choroby wysokościowej. Mimo tego wdrapałem się na szczyt góry i oddałem pokłony przed posągami Buddów, czekającymi na nas w świątyni. Następnie obeszliśmy stupy i zakręciliśmy młynkami modlitewnymi. Pod koniec miałem mroczki w oczach, puls wynosił 140 uderzeń na minutę, a oddech był krótki. Wieczorem, podczas kolacji, dopadła mnie gorączka oraz dreszcze, a później silne rozwolnienie. Odebrałem to jako oczyszczające błogosławieństwo tej przestrzeni.


Nocą temperatura spadła do -5°C. Marcin spał niespokojnie, ja natomiast nie mogłem zmrużyć oka. W pozycji leżącej mój puls spadał do 120 uderzeń na minutę, ale co chwilę musiałem korzystać z toalety. W końcu, około 3 w nocy, zaczęła boleć mnie głowa, a ciało zaczęło dygotać.

Następnego dnia pojechaliśmy do stolicy. Jomsom był równie piękny, a zarazem jeszcze bardziej egzotyczny i nieprzystępny. Wiatr był silny, zimny i porywisty, roznosząc pył, który wydawał się wnikać do naszych ciał przez każdy por skóry. Z trudem łapałem oddech, ale mój upór nie pozwalał mi zrezygnować z marzeń. Wiedziałem, co mi dolega, oraz to, gdzie jest granica bezpieczeństwa.

Jomsom ma lotnisko, to wąski pas otoczony wysokimi górami. Lądują tu małe samoloty, które niestety dość często ulegają wypadkom, podobno z powodu wiatru.

Zobaczyliśmy dzielnice mieszkalne zbudowane z szarych kamieni, gdzie w wąskich uliczkach bawiły się dzieci. Biegały po zmarzniętej ziemi, rzucając małymi kulkami, próbując trafić do wykopanych wcześniej dołków.

Niestety, nie udało nam się wejść do muzeum miejskiego. Klucznik i opiekun tego miejsca, w jednej osobie, zmarł kilka tygodni wcześniej i nikt nie znalazł jeszcze kluczy. Dlatego muzeum pozostało zamknięte. Szkoda, bo pewnie już nigdy tam nie pojedziemy.

Z najwyżej położonej miejscowości musieliśmy zrezygnować z powodu moich dolegliwości. Sam chciałem jechać, tłumacząc Marcinowi, że spisałem testament, on jednak się zaparł i nie dał się przekonać.

Inne miasteczka były równie niezwykłe, kamienne i odcięte od świata, jak Marpha, jednak ludzi było mniej, a sklepy i kawiarnie świeciły pustkami. Pomiędzy wioskami rozciągały się jabłoniowe sady. Kupiliśmy kilka kilogramów starych odmian jabłek, o zapomnianych smakach. Wzięliśmy także dwa worki pokrojonych, suszonych jabłek oraz butelkę jabłkowej brandy.

Jabłka są skarbem tej odciętej od świata krainy. Robi się z nich wszystko, co tylko możliwe, i muszę przyznać, że takiego jabłecznika jak w Mustangu nie jadłem nigdzie na świecie.

Po zjeździe na wysokość poniżej 2000 m n.p.m. wszystkie parametry mojego ciała wróciły do normy. Choroba górska nie jest jednak przyjemna.

Popularne posty z tego bloga

Patong. Trudny dzień.

Od rana próbuję poskładać się emocjonalnie. Trzy miesiące temu zacząłem własną terapię wychodzenia z traum i krzywd, jakich doświadczyłem w dzieciństwie. Ma to pośredni związek z moimi kolejnymi studiami (psychoterapia) i książką, nad którą pracuję (sprawdzam teorię w praktyce). Bezpośrednio zaś jest związane z moimi rodzicami, rodziną i różnego rodzaju zdarzeniami z dzieciństwa. Ostatnio przerabiałem nieobecność ojca w swoim życiu. No i właśnie... Rano zadzwoniła mama. Powiedziała to, co miałem w snach i co ciągnęło się za mną, jak cień - niemożliwe do odczepienia. Przyszły wyniki ojca, między innymi tomografii, którą miał wczoraj. Nie ma już dla niego żadnej nadziei. Rak jest w takim stadium i w tak wielu miejscach, że żadne leczenie nie miałoby sensu. Teraz zaatakował mózg i szybko się rozprzestrzenia. Guzy na móżdżku pozbawią go wzroku i niedługo później uniemożliwią swobodne poruszanie się. Niestety wiem jak takie rzeczy wyglądają, jak postępują i jak długo trwają. Dlaczego jestem...

Pogrzeb ojca

Pogrzeb ojca miał miejsce w sobotę, ostatniego dnia listopada. Urnę z prochami dostarczono przed południem do kościoła „na górkach”, miejscu, w którym w dzieciństwie bawiłem się z rówieśnikami. To były piękne, zielone tereny, które niestety zostały przekształcone i zniszczone przez kościół, który wzniósł ogromną bryłę świątyni. Brat oraz bratowa mamy przyjechali z Katowic i wraz z Michałem, moim bratem, udali się na ceremonię. Przybyła niemal cała rodzina, w tym także osoby, których obecności się nie spodziewano. Ceremonia rozpoczęła się od piosenki „My Way”, zaśpiewanej przez przyjaciela taty, a następnie wystąpił zaprzyjaźniony chór, którego głosy podobno „rozsadzały fundamenty”. Cała ceremonia trwała nieco mniej niż godzinę. Po jej zakończeniu wszyscy udali się na cmentarz, gdzie panował spory chaos – liczba samochodów znacznie przewyższała liczbę miejsc parkingowych. Ostatecznie wszyscy zebrali się nad grobem, w którym spoczywają rodzice mamy: dziadek Jasiu i babcia Irena. To właśn...

Trójmiasto. Piątek 13-tego.

  Trochę ostatnio za dużo jadłem. Wakacje są fajne, gdy człowiek nie ma ograniczeń, ale nabiera się ciała. Jestem za stary, żeby się katować. Liposukcja laserowa zmniejszyła obwód w pasie i przywróciła ustawienia fabryczne. Poza tym, miałem przygody. Ponieważ jadę do Wrocławia (o tym za chwilę), a potem do Ustronia (o tym za dwie chwile), wyszedłem z domu z wielką walizką i plecakiem.  W Gdańsku skorzystałem z automatycznej przechowalni. Wszystko włożyłem do skrzynki, przeczytałem regulamin, zapłaciłem i zamknąłem na kluczyk, który włożyłem do portfela (wszystko w tej właśnie kolejności).  Po zabiegu, zaraz przed przyjazdem pociągu, włożyłem kluczyk, zamek zrobił "klik" i drzwiczki się otworzyły. W środku niczego nie było. Ani wielkiej walizki, ani laptopa z całym moim dorobkiem i danymi z firmy, ani innych ważnych rzeczy. Ktoś wziął wszystko. Świat się zatrzymał. W takich sytuacjach nigdy się nie denerwuję, tylko działam. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że jest kamera, p...