Pogrzeb ojca miał miejsce w sobotę, ostatniego dnia listopada. Urnę z prochami dostarczono przed południem do kościoła „na górkach”, miejscu, w którym w dzieciństwie bawiłem się z rówieśnikami. To były piękne, zielone tereny, które niestety zostały przekształcone i zniszczone przez kościół, który wzniósł ogromną bryłę świątyni.
Brat oraz bratowa mamy przyjechali z Katowic i wraz z Michałem, moim bratem, udali się na ceremonię. Przybyła niemal cała rodzina, w tym także osoby, których obecności się nie spodziewano.
Ceremonia rozpoczęła się od piosenki „My Way”, zaśpiewanej przez przyjaciela taty, a następnie wystąpił zaprzyjaźniony chór, którego głosy podobno „rozsadzały fundamenty”. Cała ceremonia trwała nieco mniej niż godzinę. Po jej zakończeniu wszyscy udali się na cmentarz, gdzie panował spory chaos – liczba samochodów znacznie przewyższała liczbę miejsc parkingowych. Ostatecznie wszyscy zebrali się nad grobem, w którym spoczywają rodzice mamy: dziadek Jasiu i babcia Irena. To właśnie do tego grobu złożono prochy ich zięcia.
Nie odbyła się stypa. Mama rozchorowała się jeszcze w czasie, gdy ojciec leżał w szpitalu. Ostatecznie otrzymała antybiotyki, jednak to, co się wydarzyło, nie sprzyjało jej zdrowieniu. Dopiero teraz ma czas, by odpocząć i nabrać sił.
Rodzina szybko rozjechała się w swoje strony. Ja z Marcinem musimy się pozbierać. Ostatni tydzień był niezwykle męczący. Jutro wyruszamy do Indii na Mönlam. Co roku uczestniczymy w tym święcie, które opiera się na medytacjach oraz różnorodnych obrzędach mających na celu wysyłanie życzeń pokoju i miłości do wszystkich czujących istot.