Wynająłem mieszkanie w częstochowskim bloku, na kilka dni. Mieszkają tu sami smutni i na pierwszy rzut oka, szarzy ludzie. W środku śmierdzi stęchlizną, a ściany zdobią szpetne objawy frustracji tutejszych lokatorów. Przed blokiem krzyż i przed nim dwa, płonące znicze.
Patrzę na to wszystko z pozycji ufoludka, z wzajemnością zresztą, więc energia się wyrównuje. Im jest jednak łatwiej, bo jestem rozróżnialny. A oni... dla mnie wszyscy wyglądają tak samo. Moda jest tu naprawdę ujednolicona i nikt się nie wyłamuje.
Dziś niedziela. Ludzie chodzą parami lub rodzinnie. Do kościoła i z powrotem, bo przecież nawet lodów w sklepie sobie nie mogą kupić. Żydzi mają więcej fantazji i nie snują się podczas szabatu, tak jak Polacy, w niehandlowe niedziele.
Mimo tego marazmu i całodziennej mżawki, uśmiałem się. Prezenter wiadomości mówił o londyńskich zmaganiach z pandemią. Według niego, wojsko pomagało zapanować nad chaosem w UK. Tak się składa, że mieszkam w angielskiej stolicy i nie mamy tam już żadnych restrykcji. Ani masek, ani dystansu, ani ograniczeń... Ale mój ojciec i tak mi nie wierzy.