Wszystkie drogi prowadzą na Soho. Jakoś tak jest, bo poszliśmy w zupełnie innym kierunku, zrobiliśmy po 35 tysięcy kroków, a i tak wylądowaliśmy sami wiecie gdzie. Przyczynił się do tego co prawda odmóżdżony manager Nandosa, każąc nam czekać pół godziny na stolik, przy połowie pustej sali, ale tak naprawdę to bez znaczenia.
Soho kwitnie. Dawno nie było tylu ludzi w pubach. W pierwszym poznaliśmy dwie zagubione siostry z Isle of Wight. Ale po drinku przestały być nieśmiałe i nawet opowiedziały o dziadku - Polaku. Przez całe życie nauczyły się jednego słowa "dzień dobry", które powiedziały na pożegnanie. Zdolne bestie.
A potem oczywiście poszliśmy pościskać się w rytmie muzyki retro. Wypiliśmy morze piw, a potem jak głodne wilki rzuciliśmy się na pizzę i makaron z kurczakiem. Przed domem jeszcze zahaczyliśmy o nocny sklep, z którego wyszliśmy z żelkami i ciastkami. Gumek dużo nie zjadłem, bo opakowanie wyrwał mi z dłoni Marcin i je zeżarł. Ciastka kupiliśmy po paczce na głowę, więc dramatu nie było.
Dzięki boginiom nie miewam kaca. Reszta gawiedzi nieco cierpi.