Do Wisły pojechaliśmy z Krakowa. Droga straszna, to znaczy tory. Do Kalwarii Zebrzydowskiej pociągiem, potem autobusem do Wadowic i znów pociągiem do Bielska. W końcu uratowała nas moja studentka Halinka i dowiozła do Wisły.
Samo szkolenie było przyjemne. Piec dni wykładów i ćwiczeń, oprócz tego jogi i rytuałów, na przykład powitanie dnia. Było magicznie.
W zieloną noc urządziłem ognisko z kiełbaskami i zamówiłem muzyka, który przygrywał na akordeonie i śpiewał zbereźne piosenki. Brał nas w kółeczko i kazał tańczyć, łapiąc się za kolanka. Jak w przedszkolu. Ale chyba wszystkim się podobało.
A ja jestem zmęczony. Muszę gdzieś zamieszkać na jakiś czas. Kilka miesięcy bez przeprowadzki.