Ostatni dzień w Nowym Jorku upływa szybko. Śniadanie, spacer, nagranie tik-toka o korzyściach płynących z uziemiania, kawa, toaleta i metro: najpierw "szóstką" potem "E" na stację Jamajka, następnie "Powietrzny Pociąg" i w końcu autobus (bo remont).
Na lotnisku wszystko idzie sprawnie. JFK jest modułowe i nie stanowi (tak jak inne nam znane) całości. Terminale są osobnymi kompleksami, dość małymi, ale dzięki temu nie stoi się do odprawy godzinami. Wsiadamy do samolotu i okazuje się, że będziemy czekać. Plan szybkiego dolotu szlag trafia. Jeszcze przed startem wiemy, że nie zdążymy na przesiadkę.
W Zurichu wysiadamy i od razu kierujemy się do kasy wymian biletowych. Z kilku propozycji (o 7:30 rano) wybieramy lot w południe. Po zamianie, upominam się o voucher na śniadanie, w ramach rekompensaty za czekanie. Dostajemy łącznie bileciki na 40 CHF (185 złotych), co ledwo starcza na śniadanie (kanapka z szynką kosztuje 65 złotych).
Na Wilanowie zostawiamy walizki z ciuchami. Mieliśmy skoczyć do Gdyni, ale nam się nie chce. Bierzemy tylko po kilka ubrań i pakujemy się do małych plecaków. Robimy zakupy i odpoczywamy. Marcin śpi (on nie ma żadnych problemów ze snem). Ja czuwam... Jutro lecimy do Londynu.