Najfajniejszą rzeczą jest w Gruzji pogoda. Codziennie ta sama: sucha, upalna i bezwietrzna. W ciągu trzech tygodni, raz padało w nocy, z powodu zbyt wysokiej temperatury. Rano było jednak już pięknie. Od kilku lat staramy się żyć i mieszkać tam, gdzie jest ciągle ciepło i słonecznie. Gruzja jest pod tym względem najlepsza, bo nie ma wielu insektów i wszędzie można znaleźć cień i fontanny z wodą pitną.
Jedzenie jest pyszne. Codziennie pije się tu też wino, a wybór jest znacznie większy niż we Francji. Mają wina bursztynowe, inne w smaku, niż białe lub różowe. Wytwarzane są tradycyjnie, czyli depcze się grona w beczkach, a potem to jakoś fermentuje. Smak jest niepowtarzalny. W winnicach numerują butelki. Najdroższe są rzecz jasna trunki z mniejszych kolekcji. Wczoraj piliśmy butelkę 287/600 i kosztowała w przeliczeniu 103 zł. Więc drogo nie jest.
Zapach. Nie wiem jak oni to robią, ale powietrze pachnie tu kwiatami i czymś słodkim. Nic nie śmierdzi. Nigdy. A ulice i chodniki są tak czyste, nawet w mało turystycznych miejscach, że jest to zdumiewające.
Warzywa i owoce są raczej tylko lokalne. Chyba niczego nie importują. Mamy więc do dyspozycji rzeczy znane z Polski, plus winogrona i figi. Te ostatnie rosną wszędzie, i idąc ulicą można zrywać dojrzałe figi z drzew (teraz jest sezon). A starsze panie każdego dnia sprzedają owoce lasu: jeżyny, jagody, borówki i poziomki. Czasami maliny. Tutaj jeszcze dodam, że pomidory smakują tak, jak kiedyś (w Europie ten smak zaniknął).
Transport jest tani. Metro szybkie a autobusy częste. Małe takie, ale nigdy nie przepchanie. Metro owszem - tam jest mnóstwo ludzi. Ulice szerokie, bez korków (w Tbilisi, bo w Batumi były straszne korki). Chodniki, tak jak ulice. Poza tym, wszędzie są ławki, z których korzystają ludzie. I bardzo jest zielono.
Sklepy, w zasadzie każda marka jest tu obecna. Bardziej amerykańskie, niż europejskie. Wszystkie sklepy są butikowe, a ich sterylność trochę zniechęca. Nawet w centrach handlowych sklepy są małe u wszystko jest idealnie poukładane, aż strach wejść. To chyba trochę minus.
Ludzie są ok. Nie są tacy, jak piszą w podręcznikach, że wylewni i częstują wszystkim. Są zwyczajni, czasem nawet po polsku, mało uprzejmi i zmęczeni gorącem. Ale mówią po angielsku, choć czasami musimy po rosyjsku próbować. Bardzo dużo tu Rosjan, trzy razy więcej niż Ukraińców. Polski słyszymy stosunkowo rzadko. Ale w restauracjach, sklepach i w usługach ogólnie, najczęściej pracują Rosjanie. Mój fryzjer to również Rosjanin, z St. Petersburga. Uciekł przed wojna najpierw do Armenii, a potem przyjechał tu. Gra na saksofonie, ale z tego pieniędzy nie ma. Więc strzyże i robi to naprawdę dobrze. Vladimir.
Psy i koty są wszędzie. W ilości ogromnej. Koty w ciągu dnia, gdzieś umykają przed upałem, a psy leżą w cieniu. Każde zwierzę ma chipa i każde wygląda zdrowo.
Cały kraj jest tak jakoś 20-30 lat wstecz, jeśli chodzi o mentalność i ogólny klimat. Jest to jednak pozytywne wrażenie. Gruzini ubierają się bardzo skromnie, natomiast Rosjanie i Ukraińcy wyzywająco. Szczególnie ci pierwsi, mają niecodzienne fryzury i makijaże, wiele tatuaży i ogólnie wyglądają jak wyrwani z Capitolu z Hunger Games.
Generalnie Tbilisi przewyższyło nasze oczekiwania. I mimo że dużo pracuję, jestem zadowolony, że robię to tu. W weekendy będziemy wybierać się na wieś i do winnicy, gdzie można spać i degustować trunki oraz sery i lokalne owoce. Warto bo pięknie.