Czas stanął w miejscu. Centrum Londynu wygląda tak, jakbym był tu wczoraj, a nasze osiedle jest zwyczajnie identyczne. Nawet kosze na śmieci odrapane w tych samych miejscach. Najbardziej zdziwiła mnie brzoza, na którą zawsze zwracałem uwagę (bo rośnie pod latarnią i fajnie wygląda nocą). Nie urosła w ogóle i wątpię aby ktokolwiek ją przycinał.
Przyleciałem wieczorem, podczas wielkiej ulewy. Samolot przebijał się przez szare chmury przez prawie pół godziny. W końcu wylądował, spektakularnie rozpryskując wodę na boki. Jako jedyny miałem parasol (Marcin włożył mi do plecaka), co było zbawienne bo musieliśmy maszerować do odprawy po płycie lotniska i wszyscy byli po tym spacerze przemoczeni do suchej nitki. Lało tak później przez kolejnych 30 godzin. W tym czasie załatwiłem wszystkie urzędowe sprawy, odwiedziłem muzeum i świętowałem urodziny Anety z samą jubilatką. Zjedliśmy, wypiliśmy i przed snem poszliśmy na zupę (dzięki czemu rano nie odczuwaliśmy skutków pijaństwa).
Dzisiaj zaś jest piękna pogoda (dla odmiany w Gdyni pada). Rano spotkałem się z Angie, a później spędziłem godzinę na strychu, szukając dokumentów. Odkryłem, że mimo minimalizmu mamy naprawdę zbyt wiele rzeczy, szczególnie rzeźby, ceramikę i sentymentalne przedmioty (często z podróży). Mnóstwo zdjęć i rzeczy pamiątkowych. I serki kilogramów książek (tych "najważniejszych" (◔‿◔).
No nic. Jutro robię zakupy, muszę pewnie dokupić jakąś walizkę, potem imprezuję z przyjaciółmi i wracam do Gdyni, do Kotka.