Wiele lat temu, 12 czerwca w Londynie, od rana szykowaliśmy się do Urzędu Stanu Cywilnego. Mieliśmy szare, lekko błyszczące garnitury, różowe koszule i takież krawaty. Ślubu w obecności naszych świadkiń, udzieliła nam czarna mistrzyni ceremonii i po kwadransie składania różnych przyrzeczeń, ogłosiła mężem i mężem.
Na ślubnym kobiercu stanęliśmy po kilku latach bycia razem. No i od dwóch dekad idziemy przez życie i podróżujemy przez świat razem.
Karpacz miło nas zaskoczył. Nie ma zbyt wielu turystów i turystek, pogoda wbrew prognozom była przyzwoita, a jedzenie dobre. Po wegetariańskich wyczynach kuchennych na buddyjskim wyjeździe mieliśmy gazy i mało przyjemne rozwolnienia i gdy zobaczyliśmy dania mięsne, rzuciliśmy się na golonko. Minusem była cena. Ludzie powariowali. Za dwie golonki i dwa piwa zapłaciliśmy 336 złotych. W zestawie była jeszcze musztardą i chrzan oraz łyżka bigosu (bo nie wzięliśmy ziemniaków).
Świątynia Wang stoi, jak stała. Szliśmy pod górę chyba ponad godzinę. Bilet wstępu kosztował 7 złotych, no i było warto. Wieczór spędziliśmy w łóżkach, zwyczajnie odpoczywając.