Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z lipiec, 2024

Tokyo. Przemyślenia.

Pogoda, tak, jak przy ostatnim tu pobycie , zaskakuje. Jest cieplej niż podają w oficjalnych komunikatach, a wilgotność jest większa, niż na równiku. Nie znam się na procentach, ale jest tak, jak w steamie, albo nad garnkiem z bulgoczącymi ziemniakami. Znowu robią mi się potówki... Ludzie tutaj są jak roboty. Boję się takich społeczeństw. Robią to, co się im każe. Kłaniają się, uśmiechają, ale gdyby padło "zabić wszystkich obcokrajowców", nie mielibyśmy szans. Roboty. Nawet tak się jakoś poruszają. Dotyczy to każdej dziedziny życia i każdego zachowania. Ostatnio przetłumaczyłem sobie program "odprężającego" masażu. "Prysznic 20 minut, Plecy, nogi, ramiona 20 minut. Przód ciała 20 minut. Miejsca intymne na życzenie 15 minut. Pomoc przy końcowym prysznicu 5 minut (dodatkowo płatne)". Niezwykle romantycznie. W pubach tylko, po dwóch głębszych zaczynają się rozkręcać. Ostatnio rzucali się na mnie, dosłownie. Może to przez tatuaże? Ktoś mnie polizał, inny złapa...

Tokyo. Przylot po 14 latach.

Marcin spał do ostatniej chwili. Na lotnisko w Gdańsku przywiozła nas Karolinka. A potem dołączył Grzesiu, co było bardzo miłym gestem. Czułe "do zobaczenia kiedyś". Wszystko poszło sprawnie i po 40 minutowym locie, znaleźliśmy się w Warszawie. Na kolejny samolot czekaliśmy jedząc przekąski w loży Mazurek. Przejazdy tuczą! Gdy zobaczyłem kolos z napisem "Polska Duma", poczułem jakieś wewnętrzne obawy, ale szybko się za nie zbeształem i zacząłem powtarzać buddyjskie mantry. Tuż po starcie, na świecie wydarzyła się duża awaria Microsoftu, która uziemiła wiele samolotów. Dowiedziałem się o tym, czytając komentarze na FB. My jak zwykle, w różowej bańce, odcięci od realiów, myśleliśmy i czymś innym. Głównie o jedzeniu, bo w samolotach długodystansowych tuczą ludzi specjalnie. To Marcina "przekąska kontynentalna" A to moje "japońskie wejście" Jedzenie naprawdę było smaczne, poza tym serwowano wyszukany alkohol, ja jednak nie piłem. Marcin spróbował win...

Berlin-Gdynia. W ruchu.

Z Tuluzy przylecieliśmy do Berlina i zaraz później poszliśmy na kolację, potem na drinka. Mamy tam ulubiony klub, który lubimy odwiedzać.  W hotelu pogryzły nas komary. Już teraz w ogóle się nie dziwię, że trąbią o dendze i wirusie zika w Niemczech. Plaga! Marcin utłukł ze dwadzieścia i gdy już miał dość, poszedł na recepcję. Dowiedział się tam, że "procedury hotelowe nie zezwalają na używanie chemicznych środków na komary, że względu na ekologię". Gdy wspomniał o wirusach, usłyszał złośliwe, germańskie "to trzeba się szczepić ". Ja pierdolę! Pomijam, że nie istnieją szczepionki na w/w wirusy. I jak tu nie przeklinać? Dwa dni później wróciliśmy do Gdyni i następnego ranka, nasi przyjaciele wyrwali nas do kaszubskich "pól mocy". Pobieraliśmy energię w kamiennych kręgach, zwiedzaliśmy wiele miejsc i pojechaliśmy na lody do Wejherowa. Dotarło do mnie, że bardzo potrzebuję takich dni. Na wspólne oglądanie meczu jednak się nie pisaliśmy, wystarczył nam końcowy ...

Tuluza. Skwar.

W Tuluzie panują 40 stopniowe upały. Równie gorąco jest na równiku, poza tym wilgotność porównywalna: 75-80%. Oddycha się jak w pralni. Ludzie Tuluzy są jednak do tego przyzwyczajeni, bo nikt nie wariuje, poza tym nikt nie prześladuje nas informacjami, nakazującymi pozostać "ostrożnym", najlepiej w domach. Niemcy i Anglicy są mistrzami w zastraszaniu, Polacy zaś uwielbiają się bać. Gdy jechaliśmy do Francji, słyszałem: "Gdzie wy się pchacie? Teraz wybory. Wiecie co potrafią zrobić ci wszyscy uchodźcy? Nie jest tam bezpiecznie". Albo: "LePen zwycięży i możecie mieć problemy", albo "Teraz mecze i kibice będą robić rozróby ".  Na początku mnie to śmieszyło, ale potem pomyślałem o tym jak biedni są ludzie spowici strachem i uprzedzeniami. Żyć po to, by być nieistotnym trybikiem i w żadnym stopniu się nie wychylać? Dla mnie masakra. Ostatnio mój przyjaciel porównał mnie do Arystypa z Cyreny, w wielkim skrócie "szczęśliwego filozofa". Był on ...

Andorra la Vella. Spontaniczne wakacje.

W sobotę rano, postanowiliśmy wyskoczyć z Tuluzy, do Andory. Gdy mieszkałem nad Garroną, przynajmniej raz w miesiącu jeździłem do tego małego państewka, na zakupy. Trochę dla siebie, trochę na handel. W tamtych czasach, każdy frank miał znaczenie. Poszliśmy wiec na autobus i trzy godziny później staliśmy na głównym deptaku handlowym Andory. Trafiliśmy na tydzień jazzowy, poza tym pogoda wyraźnie nam dopisała. Postanowiliśmy zostać na dwie noce. Warto było. Zwiedziliśmy trochę nowych atrakcji turystycznych (film na YouTube), między innymi most tybetański i punkt widokowy z którego widać wiele szczytów, również tych po stronie hiszpańskiej. Dzisiaj wracamy do Tuluzy. Podobno panują tam niemiłosierne ukropy, więc napewno wyschło nam pranie.

Tuluza. Odpoczynek.

Nie pracuję. Pod skórą czuję "ale jak to, przecież jest tyle do zrobienia". Muszę sobie samemu wykładać podstawy Mindfulness. Tymczasem w Tuluzie: 09:00 pobudka 10:00 śniadanie na słodko z kawą i zwiedzaniem starych śmieci. Pokazuję Marcinowi miejsce, w którym mieszkałem przez dwa lata. 12:30 lunch na Esquirol. Jemy sałatki i wypijamy butlę wina. Później chodzimy nad Garroną. Opowiadam Marcinowi o moich starych czasach i pokazuję miejsca, gdzie lubiłem siedzieć. 15:00 upał i wino działają nasennie. Zgodnie z tutejszymi zwyczajami udajemy się na drzemkę. Marcin o 17:00 idzie na krótki spacer, ja śpię do 18:00. 19:30 wychodzimy na miasto. Jest częściowo zablokowane, bo odbywa się tu maraton. Ale da się chodzić. Pokazuję ostatni budynek, gdzie mieszkałem, na poddaszu. Trafiamy bez problemu. 20:30 kolacja. Jemy prawie surowe, ogromne steki i wypijamy butlę czerwonego wina. Kończymy ogromnymi deserami, zaraz przed zachodem słońca (w Tuluzie obowiązuje ten sam, co w Polsce cz...

Tuluza. Stare śmieci.

Lecimy... Piszę notatkę w połowie drogi, pomiędzy Berlinem a Tuluzą. Samolot easyJet jest wypełniony w połowie. Stewardessy próbują sprzedawać napoje, kosmetyki, gazety i inne mało potrzebne rzeczy (no, może poza napojami). Nikt nie kupuje. Nie jestem przyzwyczajony do "tanich" linii lotniczych. W tych innych liniach, zwłaszcza długodystansowych, otrzymujemy zarówno napoje, jak i jedzenie. I wcale więcej nie kosztują. Teraz w sezonie letnim, lot z Polski do Tuluzy, to wydatek kilku tysięcy złotych za osobę. Dlatego tym razem skorzystaliśmy z pomocy przyjaciółki i lecimy prawie za darmo. EasyJet już prawie nie lata z Polski. Wykończył go Brexit oraz srajdemia. Dlatego z Gdańska pojechaliśmy pociągiem do Berlina, a stamtąd samolotem do Tuluzy. Zapłaciliśmy jakieś grosze za miejsca, bo bilety w zasadzie były darmowe. Nasza dobra duszka pracuje dla tej firmy i ma w zanadrzu kilka biletów dla znajomych. Jestem wdzięczny. Lądujemy. Trzęsie tak, że trudno mi pisać. W Tuluzie ma być ...

Gdynia. Przepakowywanie.

Od rana przygotowuję sie organizacyjnie do szkolenia. Rano wypisywałem faktury i uzmysłowiłem sobie, że przez kilka ostatnich dni pobytu w Polsce mam do zrobienia więcej rzeczy, niż czasu na działanie. Szlag... Musiałem wydrukować plakaty szkoleniowe. W zwyczajowej drukarni popsuła się dużą drukarka, więc musiałem iść do innej. Pracowali tam sami chłopcy w wieku studenckim(?). Wydrukowali wszystko i wręczyli mi rulon. W domu okazało się, że na kilka przesłanych rycin, wydrukowali tylko pierwszą. Wielokrotnie. Musiałem wrócić. Zrobiłem 32000 kroków. Teraz wracam. Wpadłem po wino, Haut - Medoc, moje ulubione. Marcin przyrządza kolację. Pewnie kuskus, bo oglądał dzisiaj odcinek z Geslerową, naprawiającą marokańską restaurację. I dużo mówili właśnie o kuskusie. Mama pojechała po brata i miala go już odebrać ze szpitala. Ponoć jest lepiej. Ojciec także, mimo wielonarządowej niewydolności i ogólnie złego zdrowia, zaczyna zdrowieć, więc ma szansę niebawem wrócić do domu.