Tajlandia bardzo do nas pasuje. Do mnie najbardziej, chociaż Marcina też fascynuje życie na spidzie i dobrze się bawi, gdy ktoś go lekko popchnie. Dla mnie to esencja. Z chaosu, nadmiaru, hałasu, szaleństwa... biorę energię, przetwarzam ją i traktuję jako benzynę, bez której bym daleko nie zajechał. Stagnacja mnie zabija. Ja nigdy nie jestem zmęczony, nie mam kaca, nie mam dość. Po imprezie śpię 4-5 godzin i budzę się żądny nowych wrażeń, Marcin musi swoje odespać i później człapie za mną, rozkręcając się niczym dynamo, powoli odzyskujący siły. Tak mamy.
Bangkok jest wspaniały. Mamy tu koniec monsunu, więc jeszcze pada przez kilka wieczornych godzin, ale temperatura jest tak wysoka, że nie ma to większego znaczenia. Za chwilę rozpocznie się czas suchy, bardzo ciepły z nadmiarem słońca i będzie trwał do kwietnia.
Jedzenie jest boskie. Oni robią kulinarne arcydzieła, szczególnie desery. Owoce mają smak pełny, zapomniany i na nowo odkrywany przez kubki smakowe. Mięsa i te ich ostre sosy! Jak to mówią - niebo w gębie! Masaże na każdym rogu. Wykonują je przystojni Tajowie i nie są to masaże byle jakie, tylko naprawdę profesjonalne zabiegi. Wczoraj korzystałem z refleksologii stóp i odpływem z zachwytów.
No i życie nocne. Setki klubów, muzyki, tańców, występów, kulturowej różnorodności i bardzo miłych ludzi. Jednym słowem pasuje mi wszystko.