O 7:30 samolot, którym podróżowaliśmy, wystartował z lotniska w Phuket w kierunku Bangkoku. Lot był szybki i bardzo komfortowy. Następnie, po wypiciu kawy, przesiedliśmy się na kolejny samolot, którego celem była Gaya. Po kolejnych trzech godzinach powietrznej podróży dotarliśmy na świętą ziemię i udaliśmy się do hotelu, w którym zatrzymujemy się od piętnastu lat.
- Miło was widzieć - powiedział starszy pan Pattel. - Sanjeep pojechał oglądać przedstawienie w szkole, ale zaraz przyjedzie. Pytał o was kilka razy - mówił z szerokim uśmiechem, wręczając nam klucze do ulubionego pokoju. Uściskaliśmy go mocno, po czym wtargnęliśmy z naszymi ciężkimi bagażami na trzecie piętro.
- Nawet posprzątali pokój - sarkazm Marcina przeszył powietrze jak jad, gdy spojrzał na zakurzoną podłogę. Wzruszyłem ramionami.
- Jesteśmy w Indiach - przypomniałem. - Chodźmy jeść.
Była już 14:00 czasu indyjskiego, co odpowiadało 15:30 w naszym zegarze. Żołądek domagał się pożywienia, ponieważ ostatnim posiłkiem była skąpa kolacja spożyta poprzedniego dnia. Udaliśmy się do zaprzyjaźnionej restauracji Mohamet, której właściciel jest wspaniałym człowiekiem. Wyszukuje bezdomnych chłopaków i zatrudnia ich do prostych prac. Zazwyczaj zaczynają swoją karierę w wieku nastoletnim, czasem wcześniej. Cały personel przywitał się z nami w serdeczny sposób. Imran, najwyższy z nich, zasiadł przy naszym stoliku i zaczął pokazywać zdjęcia.
- Ożeniłem się - oznajmił. - Mam piękną żonę i dziecko w drodze. Urodzi się w styczniu.
Żona rzeczywiście okazała się urokliwą, drobną dziewczyną. Na zdjęciach ślubnych z marca wyglądała zjawiskowo w czerwonych szatach. Nasz znajomy prezentował się równie dobrze. Poznaliśmy go jako zagubionego czternastoletniego chłopca, wychudzonego, ale o szerokim i łagodnym uśmiechu. Na początku jeździł po zakupy, najczęściej przywożąc mleko na zdecydowanie zbyt dużym rowerze. Potem awansował i zaczął ścierać stoły. W końcu nauczył się mówić po angielsku i teraz, jako starszy pracownik, zajmuje się sokami, tworząc doskonałe mieszanki ze świeżych owoców i warzyw.
Po obiedzie udaliśmy się do Mahabodhi. Zaczynałem okrążać stupę w intencji zmarłego kilka dni temu ojca. Buddyjskie rytuały i błogosławieństwa miały miejsce wcześniej, jednak pragnąłem w jego intencji wykonać jeszcze jedno okrążenie w miejscu pełnym mocy.
- To już ostatni raz - pomyślałem. - Nie trzeba więcej. Jeśli mam rację i to, w co wierzę, istnieje, wszystko zostało zrobione. Jest wyzwolony.
Wieczorem po raz kolejny rozmawiałem z mamą. Twierdziła, że czuje się lepiej i zapalenie oskrzeli ustępuje. Męczy ją jednak kaszel, więc poprosiłem, aby pojutrze udała się na kontrolę, jeszcze przed zakończeniem antybiotykoterapii. W jej aktualnym stanie psychicznym infekcja może trwać dłużej.