Zaraz po prysznicu pojechałem do dentysty. Droga w tych godzinach jest przeładowana i tylko motory są w stanie przedrzeć się przez korek. Ulice Kathmandu rządzą się swoimi prawami, gdzie głównym jest "silniejszy wyznacza reguły", choć spryt jest na wagę złota.
Dojechałem na czas. Recepcjonista przywitał mnie wylewnie (widzimy się już piąty i nie ostatni raz) i od razu zaprowadził do gabinetu. Kaszląca pielęgniarka wskazała mi miejsce, a zakatarzona dentystką przywitała ciepłym Namaste.
Na fotelu spędziłem trzy godziny. Na początku usunięto mi tymczasowe wypełnienia (cztery kanały), oszlifowano ząb i przygotowano kształtem, pod koronę. Następnie usunięto 0,3 cm dziąseł, co było cudownym zapachowo - odczuciowym doznaniem (zrezygnowałem że znieczulenia, bo po ostatnim dostałem alergii). Potem przez długi czas coś czyszczono, podcinano i robiono mikro-prześwietlenia (łącznie siedem). W końcu dentystką zdecydowała, że wszystko wygląda dobrze i wypełniła ząb docelowym cementem. Później zrobiono odcisk całej szczęki górnej i dolnej, dobrano kolor, zrobiono kilka standardowych zdjęć. W piątek lub w niedzielę odbędzie się koronacja i proces powinien dobiec końca.
Na Boudha wróciłem motorem. Zadzwoniłem tylko do Marcina żeby stanął przy drodze i miał przy sobie drobne, bo miałem tylko tysiąc przy sobie (koszt przejazdu 110). Po lunczu muszę pracować. C'est la vie.