Spaliśmy po trzy godziny. Ja w sumie jeszcze mniej, bo usnąć nie mogłem, a wstałem pierwszy, o 5:34. Kilka minut po 6 rano wyszliśmy na dworzec i wtedy zaczęło lać, jak z cebra. Padało cały czas, do momentu, gdy weszliśmy do pociągu. Myślałem, że mnie szlag trafi.
W pociągu pracowałem, Marcin przysypiał.
Zaraz po przyjeździe pojechaliśmy do mieszkania. Kot poszedł na kawę, a ja wziąłem sobie gorący prysznic i zrobiłem się na bóstwo, zakładając koszulkę w kwiaty. I pojechaliśmy do mamy.
Dziwnie jest odwiedzać po raz pierwszy dom, w którym kogoś brakuje. Trochę się tego bałem, jednak ku mojemu zaskoczeniu poszło gładko. Poza tym zaczęliśmy rozmawiać o jedzeniu, deserach, moich nowych loczkach i aplikacjach telefonicznych - nie pojawiła się więc przestrzeń na smuty. Zresztą co dałoby nam rozdrapywanie tego, co dopiero się zasklepia?
Mama wygląda dobrze. Zrobiła sobie wiśniowe włosy, a jutro idzie na tipsy (chyba będą w podobnym odcieniu). Ja mam w planach pracę, do 17:00. Później idziemy do moich starych znajomych. Marcina wyślę do mamy żeby pojadł i przede wszystkim dał mi święty spokój. Poza tym Michał (mój brat) kupił sobie rowerek do ćwiczeń i sam, nie umie go skręcić. Niech skręcają se razem.