Minął nam miesiąc w Korei i tydzień w Seulu. Stolica, na co skrycie liczyliśmy, znacznie różni się od reszty kraju. W zasadzie to dwie, zupełnie różne krainy. Poza tym ludzie tu wyglądają inaczej i noszą się bardziej międzynarodowo.
Seul wygląda inaczej, niż myśleliśmy. Owszem, są tu wysokie budynki i centra biznesu, ale generalnie stolica Korei Południowej to zbiór osiedli (wiosek), z których każda ma swoją specyfikę. Łączy je to, że są nisko zabudowane i oferują mnóstwo żarcia, każdego rodzaju, głównie na ulicach. Wieczorem wszędzie grillują. Słowo "wszędzie" nie jest przesadzone. Wczoraj o trzeciej w nocy, wracając z gej-klubu, wstąpiliśmy na grilla, przed pójściem spać. Samo mięso i kimczi. Ryżu nie było.
Miasto jest duże, połączone siatką metra, które jest mocno rozbudowane. Ich wadą jest brak ruchomych schodów (zdarzają się sporadycznie, na wielkich stacjach przesiadkowych). Są windy, ale trzeba odstać w kolejce. Poza tym dość długo czeka się na pociągi (jakieś 5-6 minut, co w porównaniu z innymi miastami jest słabe).
Komunikacja autobusowa jest mocno rozwinięta. Jeżdżą tu niewielkie, zielone busiki, bardzo zapełnione ludźmi. Widać je często, więc chyba funkcjonują jak należy, ale nie sprawdzaliśmy.
W mieście są kanały, którymi płynie czysta woda z gór. Wszystkie strumienie zabudowano, odgrodzono od miasta i posadzono drzewa, tworząc parki. Są to wąskie, wielokilometrowe "chodniki", gdzie można się wyciszyć (jakimś cudem nie dobiega tam hałas).
Ogólnie mogę napisać, że da się tutaj całkiem nieźle żyć, choć Korea nigdy nie będzie naszym marzeniem.