Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z wrzesień, 2021

Paryż. Kulinaria.

  W pokowidowym Paryżu mniej radości. Otwierane na nowo sklepy przypominają poranek staruszka, który próbuje rozciągnąć unieruchomione artretyzmem stawy. Lepiej radzą sobie Żydzi i Arabowie. Oni mają wyjebane na bolączki białej klasy rządzącej.  Ale jest spokojnie. Żadnych spięć. Kebab u Żyda, gdzie dawno temu pomagałem ustawiać stoły i sprzątać w soboty - zamknięty. Jakieś święto mają, więc wesoły powód. Stołuję się więc u jego szwagra, choć szwagier pewnie już umarł, a biznes prowadzi jakiś młodszy członek rodziny. Wino za rogiem. Karafka. Lubię to przelewanie trunków do karafek. To takie francuskie i wyrafinowane.

Paryż. Paczki nie do wysłania.

  W Paryżu zapakowano Łuk Tryumfalny. Ludzie patrzą i motoryką ciała przypominają kury, którym ktoś za siatką rozsypał proso.  Kiwają się głupole, szczególnie azjatyccy turyści. A Azjatów w Paryżu się nie lubi. Do tego stopnia, że czasami ludzie na nich plują.   Wieża Eiffla stoi, tam gdzie stała od 1889 roku. Tylko teraz bramki pod nią poustawiali, żeby wybuchów nie było. Ale ani wybuchów, ani turystów. Jedynie pani z pieskiem różowym i jakieś rumuńskie modelki, robiące się na Marilyn Monroe. Może im się powiedzie i nagle wypłynie taka jedna z Sekwany na świat? A jeśli chodzi o rzekę główną Paryża, to pusto nad nią. Poszedłem znajomymi ścieżkami, tam gdzie piłem kiedyś wino z kloszardami i było miło i nostalgicznie. Ale wina nie piłem, tylko poszedłem na Pastis (anyżkowy) w okolice Sacré-Cœur.

Berlin. Bio-robotyka.

Nie znam bardziej ogłupionego narodu niż Niemcy. Kretyni w maskach, związani jakimś przeświadczeniem, że trzeba postępować zgodnie z wytycznymi, niezależnie od ich sensu, intencji a nawet wydźwięku etycznego. Rasiści z urzędu. W pociągach sprawdzają tylko osoby o ciemniejszym kolorze skóry. Służbiści bez polotu. Nie rozumieją niczego, co nie jest opisane w regulaminie. To naprawdę bio-roboty, sterowane przez system. Kupiłem Marcinowi metalowego misia. Breloczek. Rusza rączkami. Fajny i skrzypi. 

Warszawa. Pokowidowe rozkroki.

  Pracuję ciężko, po 10-12 godzin. Potem szaleję, jak to ja. Nie znoszę spać i odpoczywać. Uważam to za stratę czasu. Warszawa nie przypomina tej, z wiadomości telewizyjnych. Ludzie są fajni i dużo się dzieje. Kluby pękają w szwach, w restauracjach brakuje miejsc i nie ma żadnych idiotycznych restrykcji. Tańczyłem ze zmieniającymi się grupami osób do trzeciej, wypiłem dwie butelki czerwonego wina i, gdy obudziłem się o 6:30, miałem dobry humor i poszedłem biegać. A gdy się pociłem przemierzając Marszałkowską i okolice Pałacu Kultury, ludzie się do mnie uśmiechali. Warszawa da się lubić. 

Częstochowa. Ostatni dzień lata.

  Kawa i ciastko w sieciówce Blikle to wydatek o wartości trzech godzin pracy, kasjerki. A towarzystwo tam sztywne, jakby zjedzenie kawałka tortu, windowało na wyższy poziom w hierarchii społecznej. Dzisiaj też dopiero zrozumiałem, o co chodzi z tymi galeriami handlowymi, to znaczy pojąłem, czemu ludzie o tym w ogóle mówią. Zamiast wpadać do takich molochów na chwilę, żeby kupić to co trzeba i ewentualnie wypić na szybko kawę, tutaj ludzie się umawiają, żeby pospacerować i posiedzieć na kawie ze znajomymi. Jeszcze raz. W tych handlowych budynkach dzieje się życie towarzyskie, puby natomiast są raczej puste. Mój jogging koło Jasnej Góry został zauważony przez wszystkich. Odważniejsi wskazywali na mnie palcami. Poczułem się jak Lady (Lord) Gaga. 

Częstochowa. Co jeszcze może być nie tak?

  Wynająłem mieszkanie w częstochowskim bloku, na kilka dni. Mieszkają tu sami smutni i na pierwszy rzut oka, szarzy ludzie. W środku śmierdzi stęchlizną, a ściany zdobią szpetne objawy frustracji tutejszych lokatorów. Przed blokiem krzyż i przed nim dwa, płonące znicze.  Patrzę na to wszystko z pozycji ufoludka, z wzajemnością zresztą, więc energia się wyrównuje. Im jest jednak łatwiej, bo jestem rozróżnialny. A oni... dla mnie wszyscy wyglądają tak samo. Moda jest tu naprawdę ujednolicona i nikt się nie wyłamuje. Dziś niedziela. Ludzie chodzą parami lub rodzinnie. Do kościoła i z powrotem, bo przecież nawet lodów w sklepie sobie nie mogą kupić. Żydzi mają więcej fantazji i nie snują się podczas szabatu, tak jak Polacy, w niehandlowe niedziele.  Mimo tego marazmu i całodziennej mżawki, uśmiałem się. Prezenter wiadomości mówił o londyńskich zmaganiach z pandemią. Według niego, wojsko pomagało zapanować nad chaosem w UK. Tak się składa, że mieszkam w angielskiej stolicy i ...

Częstochowa. Czyste szaleństwo.

  Im prezuję. Bez przerwy, i końca nie widać. Nie mogę jednak ukryć, że dzieje się tak tylko dzięki mojemu bezdennemu ekstrawertyzmowi. Częstochowa bowiem, to oko cyklonu: bezruch i brak nadziei na poprawę. Spotykam się z: rodziną, znajomymi i tymi, których nie znam. Rozmowy z tymi ostatnimi należą do najbardziej zabawnych. Wczoraj w tańcu i szaleństwie odkryłem, że podrzucam uczennice drugiej klasy LO. Wiek to tylko numer... bez przenośni. Marcin został w Londynie. A ja szaleję. Za dwa dni zaczynam pracować, ale póki co: nie trzezmwieję i nie sypiam. Bo i po co?

Berlin. Croissant z parówką i serem.

Niemcy to nie mój stan umysłu. Nie podpisuję się pod zwrotem "ordnung muß sein" i już. Stoją w rządkach, pokazują paszporty, zdejmują maski na czas weryfikacji rysów twarzy.  W hotelu zmierzono mi temperaturę: 36.1°C. Potem musiałem wypełnić dwie deklaracje i podpisać się pod stekiem bzdur... Acha! Przestałem podawać prawdziwe dane. Niech sobie dzwonią i piszą na blablabla@gmail.com. Czasami muszę ze sobą walczyć, bo przecież jestem dobrym człowiekiem. Nie chcę życzyć nikomu źle. Nawet tym, którzy gdy idę do sklepu, pokazują gestem ręki, żebym zakrył maską nos... Będę ponad tym... Będę ponad tym... W sklepie kupuję croissanta z parówką i serem. Zaskakująco smaczne.

Paryż. Brakuje nam jeszcze gwiazd, na ramionach.

Francuska kawa, w tych cudownych, narożnych kafejkach, podawana na poustawianych jeden przy drugim stolikach, zeszła na psy. Głupie przysłowie...  Jest po prostu niedobra! Za cztery euro dziewięćdziesiąt, mogłaby choć być mocna. Albo nie przegrzana. Pan kelner, na oko siedemdziesięcioletni jegomość, z długim arabskim nosem (pewnie po dziadku) przeprosił mnie, ale za coś innego. Żeby się napić tej okropnej kawy, musiałem bowiem pokazać, że jestem szczepiony i to podwójnie. Powiedział, że gdyby tego nie zrobił i żandarmeria by go sprawdziła, wszyscy mielibyśmy problem. - Bienvenue à Paris - dodał z krzywym uśmiechem i odszedł nie czekając na napiwek. Ale dostał. Całe dziesięć centów, bo nie chciałem, żeby mi w kieszeni się pałętało. Kupiłem później sucharki ekologiczne i na nich przejechałem resztę dnia.

Londyn. Jacuzzi na koniec dnia.

 Zaczyna mi uwierać orwellowska rzeczywistość i nadmiar nonsensów we wszechświecie. Niewiele bzdur urozmaica życie i może być tematem do anegdot, ale kurwa bez przesady!  Zadzwoniłem dzisiaj do urzędu, bo każą nam płacić podatek mieszkaniowy za zeszły rok. Ale ja zapłaciłem i im zginęło. Wysłałem potwierdzenia i widocznie też zginęły, bo dzisiaj dostaliśmy list z czerwoną obwódką i groźbę zaciągnięcia nas przed sąd. Tym razem bardzo chętnie pójdę. A dzisiaj w ogóle był dzień do dupy. Zaczął się wielką ciemnością. No może przesadzam, bo słońce już świeciło, ale wyłączył nam się prąd i to właśnie wtedy, gdy zapisywałem coś ważnego. Nasza wina, bo nie doładowaliśmy kluczyka, a wolałbym zrzucić winę na Tuska, albo na Johnsona. Zresztą w sumie to jego wina, bo prąd powinien być tańszy. Niemniej to jeszcze nie było najgorsze. Nieco później coś mnie pokusiło i postanowiłem poprawić sobie fryzurę, a konował tak mnie zjebał, że przez najbliższe trzy tygodnie będę chodził w czapce, albo...

Londyn. Genesis.

Jest wpół do pierwszej, a ja piję whisky i patrzę w swoje niewyraźne odbicie w szybie, w drzwiach, oddzielających salon od korytarza. Marcin bierze prysznic, bo stwierdził, że czuje się nieświeżo i hałas lejącej się wody zagłuszył na chwilę kaszel sąsiadki. Pewnie złapała koronawirusa, bo kaszle ciągle, kaszlem suchym i nieprzerwanym. Przyzwyczailiśmy się do tego i już nikt nie zwraca na to uwagi, tak jak na histeryczne jazgoty lisów walczących każdej nocy z kotami. Jednak do papug przywyknąć nie mogę; budzą mnie każdego poranka, wcześniej niż potrzebuję wstawać. Dlatego nie lubię londyńskich, dzikich, zielonych papug, z tego samego względu, dla którego nie lubię budzików. Nic osobistego. Prawie. Z gorących newsów mogę zdradzić, że wyrzuciłem łóżko na śmietnik. Kupiliśmy je trzy lata temu i było drogim meblem. Szybko zaczęło szwankować i gdy kolejna rzecz w nim zawiodła, postanowiłem je uśmiercić. Nie pozwoliłem mu za karę być czyimś rupieciem z drugiej ręki. Kupiłem piłę i z radością ...