Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z listopad, 2021

Paryż. Jazz i powrót do przeszlosci.

Caveau de la Huchette - najstarszy i najlepszy klub jazzowy w Paryżu to czysta bohema. W tłoku, przy nieskończonej ilości wina, bez czasu, w rytmie jazzu z ubiegłego wieku. Marcin przyjechał z Anetą. 

Paryż. Fetish.

Prosto z pociągu trafiłem na fetish party na Marais. W Szwajcarii zjadłem lekki lunch więc byłem głodny i szampan wszedł mi szybko do głowy. Ja piję raczej dużo i rzadko czuję butelkę czegoś 14-procentowego, jednak tym razem się rozchmurzyłem na różowo. A potem to już był clubbing po całej czwórce (czwartej dzielnicy). Grzechów żadnych nie pamiętam i nie mam czego żałować.

Berlin. Świąteczny żywot zaszczepionego.

W Berlinie, tak jak wcześniej w całej Austrii, święta całą gębą. Roześmiane twarze zachwalają towary, najczęściej: grzane winko i piwko, jabłuszka w karmelu, smażone i oblane czekoladą banany oraz różnego rodzaju kiełbaski. Na licznych lodowiskach, w rytm kolęd łyżwiarze i łyżwiarki suną po lodzie, piruety wyskakują i spadają na dupy, na twardy lód, wśród chichotów i klaków. Niemiecka bajka! Za tymi ogrodami rozkoszy, do których wejść można tylko za okazaniem zielonej karty, stoją liczne budki, a w nich ludzie - ufoludki, robiący testy tym, co w kolejce czekają. Żeby jechać metrem, też potrzeba zielonej karty. Policja to wyrywkowo kontroluje, a z megafonów, oprócz informacji, jaka to stacja, leci komunikat, że "podróżowanie bez zielonej karty jest przestępstwem i że śmiałek bez takiego dokumentu będzie aresztowany". Dla celów statystycznych policzyłem, ile razy musiałem pokazać dowód szczepienia. Więc 17 na 6 godzin. Nie wiem czy każdy tak ma, ale ja dość burzliwie żyję i czę...

Warszawa. Wsiąść do pociągu...

Sweet focia z rana, pół godziny po przebudzeniu - ostatnia w Warszawie. Tylko ja nie mam maski, reszta nosi najczęściej sprane, zmechacone lub zwyczajnie brudne. Oczywiście na brodach, co potwierdza moje przypuszczenia dotyczące zidiocenia społeczeństw. Warszawa dalej mi się podoba, choć jest cholernie droga. Za podcięcie włosów w Old Blade Barbers na Wilczej 28, zapłaciłem trzy stówy. Fryzjer jednak przeszedł moje oczekiwania i wyszedłem uskrzydlony. Polecam. Śniadanie: kawa na mleku owsianymi, kanapka i croissant to wydatek 70 złotych, a za obiad z lampką wina wychodziło mi średnio 150-200 złotych. Kawa w Starbucksie 20 złotych. I tak dalej. Dzienny budżet to minimum czterysta złotych, jeśli nie planuje się zaszaleć wieczorem.

Warszawa. Praca bez granic.

Jak się lubi swoją pracę, świat jest zajebistym miejscem. Myślę, że jestem wystarczająco stary, żeby robić to, co przynosi mi zadowolenie oraz wystarcza na chleb i komfortowe podróże bez limitu. Warsztaty były po prostu zajebiste. Kolejne już są zabukowane, a na zajęcia online, do końca pierwszego kwartału miejsc brak. Cudownie. Tęsknię za Kotem. Jutro mam jeszcze zabiegi, 14 klientów i w środę jadę do Berlina. A potem do Paryża, czego nie mogę się doczekać, bo tam dojedzie do mnie Marcin.

Częstochowa. Tu bije serce narodu, w sercu matki.

Puby, kawiarnie i restauracje puste. Kościoły pełne. Ludzie jednokolorowi. Jesienne społeczeństwo częstochowskie wygląda tak, jakby wybierało się na pogrzeb. Gdyby nie rodzice, nigdy bym się tu nie pojawiał.

Wiedeń. Nie dziwię się, że narodził się tu kiedyś faszyzm.

Mówią, że Wiedeń to piękne miasto. A ja czuję się fatalnie wśród przepysznych, ociekających złotem wystaw, pod którym nawet z głodu zdechnąć nie można, bo wygodną i z wyrzutem jeszcze powiedzą, nie nie wypada tak się obnosić z biedą czy umieraniem. Niestety nie ma przesady w tym, co piszę. Wszystko jest tu wymuskane i sztywne. W polecanej restauracji, gdzie zjadłem sławnego schnitzela, kelnerzy zachowywali się jak roboty, co na początku mnie bawiło, a potem odbierało apetyt. Najgorsza jednak była bezustanna kontrola i sprawdzanie "statusu kowidowego". Nawet gdy kupowałem wino grzane od uśmiechniętej barmaneczki, na Stephansplatz, musiałem pokazać kod zapewniający, że wstrzyknięto mi dwie dawki eksperymentalnego preparatu w ramię. I do kibla też. I do parku. Masakra.

Rzym. Lato w listopadzie.

W newsach jak zwykle pierdolą. Mówili, że w Rzymie lać i wiać będzie tak, że parasoli nie utrzymamy, a świeci słońce i jest 26°C. A w ogóle to było pięknie i słodko. Przesadziliśmy tylko z lodami, bo jedliśmy wielkie porcje codziennie, co z pewnością nie wpływa dobrze na rozmiar naszych opon. Ludzie wyluzowali. Bawią się, ignorują przepisy i maski władają tylko wtedy, gdy naprawdę muszą. A muszą coraz rzadziej, bo ci co mają kontrolować też mają dosyć. Ileż można słuchać tego samego gówna? Marcin wraca do Londynu, ja jadę do Wiednia. Jestem na wakacjach, ale też pracuję, w sumie to dobre połączenie.

Pompeje. Kolejne marzenie spełnione.

Dopisało nam wszystko: pogoda i cała reszta. A same Pompeje okazały się większe, niż nasze oczekiwania. Jednym słowem udany dzień.

Neapol. Miasto chaosu.

  Wszystko w Neapolu jest podobne do chaotycznych miast indyjskich: wąskie, brudne uliczki, ludzie spędzający czas grupkami gdzie popadnie,walające się śmieci i wszędzie wiszące pranie. Z tym praniem, to chyba jakaś tradycja, bo nawet wystrój niektórych restauracji to właśnie wiszące, kolorowe majty i staniki. Jedzenie dobre. Zjedliśmy fantastyczną pizzę na lunch i spaghetti z małżami na kolację. Aperol spritz przed każdym posiłkiem i wino w trakcie. Sycylijskie czerwone, nieco kwaśne, leje się tu strumieniami. Na koniec podają limonette - słodkie cudo 34% alkoholu. Na haju miasto nie jest brzydkie. Wszystko zmienia się rano i trzeba pić.

Sycylia. Przemijające piękno.

Włoska prowincja nie jest już tak słodka, jak kiedyś. Biednieje w oczach. Mnóstwo pustych domów, a hotele za ćwierć ceny prześcigają się w ofertach. W dwie godziny, dopłynęliśmy do Pozzallo promem z Valletty. Nasza willa przerosła oczekiwania: marmurowe posadzki, kuchnia wielkości naszego londyńskiego mieszkania, trzy sypialnie, prysznic pod którym można się zagubić... Cena - trzydzieści euro za dobę! W kawiarniach pustki. Dopiero wieczorem zbierają się ludzie. Przychodzą grupami i siadają razem, przekrzykując się nad stołami. Kawa €1,50. Ciastko za euro. Ze sklepu wychodzimy z prowiantem na dwa dni i wydajemy mniej niż dwadzieścia jednostek europejskich. Rano pociąg do Neapolu. Wolę Sycylię w wielkomiejskim wydaniu. Przynajmniej tak myślę.

Peaceville. Imprezy bez limitu.

  Na Malcie dyskotek jest tyle, co na Soho w Londynie. I tłumy takie same.  Myślałem, że chociaż tutaj nie będzie trzeba stać w kolejkach do klubów nocnych, niestety ilość chętnych na balety jest taka, że stać trzeba. Nawet największa gay disco na Malcie, Michael Angelo, dwupoziomowy moloch, ledwie mieściła rozbrykanych i podpitych już wcześniej klientów. Po wszystkim wylądowaliśmy z Marcinem na czymś w rodzaju after-party, gdzie dobry człowiek dał nam deskę serów i wędlin oraz piwa na dobre trawienie...

Malta. Wszyscy znają Papaja.

Wszyscy znają Papaja. Tylko nie ja. Odkryłem go przeżywszy pół wieku...  

Birgu. Stare miasto z historią

Malta podbiła nasze serca. Już prawie jesteśmy pewni, że chcemy kupić tutaj dom. Z całą pewnością do remontu, bo tylko na taki będzie nas stać, ale to nie ma znaczenia.  

Malta. Zdjęcia robią się same.

Marcin dojechał. Czekałem jak na szpilkach, a on najpierw się odprawił, potem poszedł do toalety i dopiero, gdy wyszedł na zewnątrz, zadzwonił do mnie. Poczułem się z tym źle.  Mamy szczęście do pogody. Panują tutaj listopadowe upały i można wygrzewać się na plaży tak, jak latem. Poza tym Malta przerosła nasze oczekiwania pod każdym względem. Już prawie podjęliśmy decyzję o przeprowadzce.  Valletta - stolica Malty - jest naprawdę niezwykła. Nie do zamieszkania, bo bym się zanudził, ale do zwiedzania. Poza tym jest tam zatrzęsienie jazz clubów.