Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z styczeń, 2022

Londyn. Życie codzienne.

Od powrotu do Londynu z służbowej podróży, pracowałem. Udało mi się skończyć autorską mapę stóp i nanieść poprawki, z którymi żaden grafik sobie nie poradził. Jestem z siebie dumny. Poza tym chorowałem na Covid, który przywlokłem z Polski. Na szczęście test pozytywny wyszedł mi dopiero później, a samo chorowanie skończyło się na katarze i lekkim osłabieniu, które już minęło. Osoby niezaszczepione i ich rodziny miały podobne symptomy, z dodatkowymi atrakcjami: bólem głowy i gorączką. Wszyscy już wyzdrowieli. Przypominam, że z powodu tego przeziębienia wprowadzono segregację obywateli, domowe areszty, oraz przeróżne formy nacisku i zastraszania na całym świecie. Zabawa trwa. A w Londynie mamy słońce i plus piętnaście. Za 10 dni mam szkolenie w Warszawie, a potem jedziemy z Marcinem na urlop (na którym ja będę musiał pracować online). Rozważamy przeprowadzkę, przynajmniej tymczasową, ale jeszcze nie wiemy gdzie. Póki co będziemy się rozglądać. Przychylnym okiem patrzymy na Gruzję, ale pra...

Londyn. Biuro rzeczy znalezionych.

Czterdzieści pięć dni temu, jechałem wstawiony metrem do domu i zgubiłem telefon. Wypadł mi z kieszeni i gdy się zorientowałem, byłem już w innym wagonie. Musiałem kupić nową komórkę (starszy model iPhone’a) i instalować wszystkie aplikacje, co zajęło mi chyba dwa dni. Moje zdziwienie nie miało granic, gdy otrzymałem telefon z londyńskiego biura rzeczy znalezionych. Uprzejmy pan poprosił mnie o potwierdzenie pewnych danych i natychmiast wysłał telefon kurierem. Jestem naprawdę od wrażeniem! Oprócz tego siedzę w domu i pracuję, w zasadzie ciagle. Marcina znów nie widzę, bo prawie nie wychodzi z pracy. Dlatego też postanowiliśmy wyjechać. Na jakiś czas przynajmniej.

Londyn. Home sweet home.

Ponieważ bardzo często podróżuję, mój nos boli od środka i czasem czuję posmak krwi. Gdybym powyższe zdanie napisał dwa lata temu, ludzie pomyśleliby że oszalałem, lub często wyciągam kokę… Testy wychodzą negatywnie, ale nie czuję się najlepiej. Zatoki zwariowały i zaczęły zalewać mnie niewyobrażalną ilością białej wydzieliny. Boli mnie gardło i zmienił mi się głos. Dla bezpieczeństwa innych zostałem w domu; zresztą mam tle pracy, że i tak bez względu na okoliczności, musiałbym siedzieć przed komputerem. Marcin się izoluje. W pracy wykryto wirusa, miał kontakt, wiec kibluje do środy. A w przyszłym tygodniu wszystko się zmienia i nawet z pozytywnym wynikiem nie będzie kwarantanny. Czyste szaleństwo. 

Bruksela. Zmęczenie.

Znowu tu jestem. Szare ulice i niezbyt dużo ludzi. Nigdy nie doświadczyłem tłumów w Belgii, ale teraz ulice są naprawdę puste. Może dlatego, ze jest zimno? Mam nadzieję. Po intensywnej pracy czuję zmęczenie. Objawia się spadkiem nastroju, napięciem mięśni i pewnego rodzaju emocjonalnym odrętwieniem. Patrzę na świat z niesmakiem (tak to jest właściwe słowo). Zazwyczaj taki stan trwa kilka dni, po czym znów wpadam w wir życia. 

Kolonia. Szwabskie szaleństwo trwa.

Podczas, gdy w Anglii znoszą wszelkie możliwe restrykcje, nie wymagając nawet po pozytywnym wyniku testu izolacji, w Niemczech choroba psychiczna i manipulacja społeczeństwem trwa w najlepsze. Do klubu wejdziesz, po dwóch szczepieniach, tylko testując się na bramce. Od grzebania w nosie chroni tylko, krótkowieczne zaświadczenie o wstrzyknięciu bustera, czyli trzeciej dawki. Żeby kupić kawę w Starbucksie, musiałem oprócz kodu pokazać paszport! Debila zjebałem na czym świat stoi, posuwając się do (pewnie niesłusznego oskarżenia), że ma to we krwi po dziadku, który gnębił mojego dziadka w Oświęcimiu. Lałem jadem tak długo, aż spuścił wzrok i powiedział, że musi to robić. Po suchym „Nie. nie musisz”, dałem mu spokój a mnie ulżyło i jakoś poczułem się tak cudownie. Kolonia jak zwykle spokojna. Czekam na kiełbaskę, grillowaną z dużą ilością niemieckiej musztardy. Ps. Wszystkim babciom, w dniu ich święta, samych słodyczy.

Warszawa. Praca.

Praca może być przyjemnością tak dużą, że nie czuje się jej nadmiaru. I choć siada mi głos, bo ciagle gadam, bolą mnie palce od zbyt dużej ilości refleksologicznych sesji, to jestem szczęśliwy.  Ludzie są świetni: pełni pasji, dobrej energii i pozytywnego zakręcenia. Bardzo mi tego brakowało i cieszę się, że w cholerę rzuciłem pracę w szpitalu. Bycie managerem psychiatryka okazało się zbyt stresujące. A teraz, rozkręcając własną działalność podróżuję, wykładam i przyjmuję klientów, którzy szukają u mnie pomocy. Jak to mówią, chwilo trwaj!

Warszawa. Życie nocne.

Polska nie zawiodła mnie wcale. Czytając dwa poprzednie wpisy, można stwierdzić że świat oszalał. A jak wyglada w Polsce życie nocne? Powiem tak: BRAWUROWO! Życie w gej ojczyźnie kwitnie, jak za dawnych czasów. Na łopatki kładzie całą UE, przegrywając tylko  z Londynem, gdzie chlanie i łajdactwo jest jak powietrze dla tlenowców.  W Warszawie kluby pękają w szwach. Ceny drinków tanie, ludzie gadatliwi, barmani znają się na rzeczy, restrykcji brak. Wszystko otwarte prawie do białego rana…

Berlin. Życie nocne.

Stolica Niemiec pokazała wielkiego, napuchniętego fucka całej śmietance rządzącej. Życie kwitnie w odmętach, w podziemiu, bez żadnych ograniczeń. Bardzo do w sumie podniecające. W hotelu posiłek przyrządzano mi w sterylnych warunkach. Patrzyłem z rozbawieniem na dwóch Azjatów, uzbrojonych niczym postaci z filmów sci-fi , nakładających plastry szynki na talerz. Oni naprawdę byli cali w folii, w maskach, rękawiczkach i przyłbicach. W metrze policjanci sprawdzali „status szczepienia”. A później? Później wszedłem do zatłoczonego pubu. Ktoś tańczył, ktoś się obmacywał, ktoś próbował robić striptiz. Ludzie palili papierosy, pili lub oblewali się piwem i generalnie zachowywali się tak, jakby nadchodził koniec świata. Odwiedziłem trzy lokale i w każdym było tak samo. Nigdy jeszcze nie widziałem takich Niemiec…

Bruksela. Życie nocne.

Życie nocne, a w zasadzie wieczorne jest zaskakująco w Belgii urozmaicone.Wszystko działa i wszędzie tłumy. Do dwudziestej trzeciej. Bo gdy zegar wybije jedenastą, jak w jakimś jebanym Kopciuszku, czar pryska. Ludzie naprawdę prawie buty gubią, żeby zdążyć na transport. Zjadłem w metrze: jakiś rodzaj pieczywa chrupkiego i suszone kiwi. Ser kupiłem, ale zgubiłem. Nie wiem jak. Pewnie w ogóle nie włożyłem do siatki. Ser odżałuję, ale słuchawek jakoś nie mogę. Dopiero Marcin mi kupił w prezencie, a ja oczywiście gdzieś posiałem. 

Bruksela. Życie prawie normalne.

Stolica Belgii tętni życiem, może trochę przygaszonym, ale nie bezbarwnym. Kawiarnie pełne, restauracje także, choć nieco mniej - połowa stolików wolna. Ludzi wszędzie dużo. Pracuję, ale pozwoliłem sobie też na długi spacer. Do kawiarni wszedłem nieuzbrojony, z ryjem odsłoniętym i takiż kelner mnie obsłużył. Niczego nie sprawdzał i o nic nie pytał, robiąc to pewnie nielegalnie. Łamiąc prawo, z satysfakcją wieśniaka którego wpuszczono na salony, dopiłem kawę.  W hotelu nikt nie zwraca uwagi na gości i nie  nakazuje im zachowywać się w sposób nienaturalny. Nie musiałem też, oprócz paszportu, pokazywać żadnych dokumentów potwierdzających, że przymuszono mnie do szczepień. Generalnie luz, choć wszędzie wiszą plakaty i informacje mające na celu utrzymanie w ludziach strachu. Ale chyba wszyscy się do tego przyzwyczaili i każdy ma na to, zwyczajnie wyjebane.

Londyn. Nawał pracy.

Wiosna za oknem, choć raczej tylko rano, bo potem jak za sprawą zaklęcia pojawiają się chmury, zrywa się wiatr, zaczyna padać i jest zimno. W mieszkaniu też chłodno, a że jesteśmy ciepłolubni, płacimy za prąd jakieś paradoksalne rachunki. Grzejniki chodzą ciągle, na wysokich obrotach, zwłaszcza teraz, kiedy pracuję z domu. Oczywiście pracuję za dużo. Tak już mam. Marcin z politowaniem kręci głową, gdy po dwunastu godzinach przypominam sobie, że miałem się napić herbaty. Promuję zdrowy tryb życia, a sam jestem czasem przysłowiowym szewcem bez butów. Muszę to zmienić.