Przejdź do głównej zawartości

Posty

Wyświetlanie postów z październik, 2021

Sliema. Szum morza.

  Wieczór na Malcie składał się z: pobytu w pubie, filozoficznych dyskusji o niczym i całkiem okropnej, podgrzewanej pizzy za 3 euro. Miało być inaczej, no ale życie jest niedoskonałe. Mieliśmy jechać razem, ale Marcin oznajmił mi, że musi zostać w pracy. Na anulowanie biletu było za późno, więc poleciałem sam i rozwaliłem się na dwóch miejscach.  A Kot doleci jutro rano. Co będzie, to będzie, ja się bawię.

Londyn. Sztuka tatuażu.

  Dziesięć godzin przesiedziałem w Kinky Ink, w uniesieniu, jednak w pozycji niewygodnej na tyle, że dzisiaj po przebudzeniu, bolały mnie całe plecy. Ale nie narzekam, bo Sasà dał z siebie wszystko i z całą pewnością był bardziej zmęczony ode mnie. W nagrodę za wytrwałość kupiłem sobie kubraczek, w kolorze rdzawym i zjadłem ciastko z malinami. Tak się rozpieszczam!

Londyn. Życie codzienne.

Tak się zastanawiam, co wydarza się, jako pierwsze i myślę, że są to wrony. Nie wiem, czemu tak kraczą nad ranem, ale zawsze mnie tym budzą. Następnie kłócą się ze sobą: lisy i lokalne koty. Brzmią jak płaczące dzieci. Potem wychodzi sąsiadka, nasza przyjaciółka, ze starą suczką i wtedy mniej więcej jest siódma rano. Wstaję dużo wcześniej od Marcina i zazwyczaj idę na siłownię. Piję kawę na rogu i rozmawiam z właścicielką zazwyczaj o jakimś kuriozum, których teraz więcej niż trzeba. Gdy wracam do domu, Marcin jest już przebudzony i idziemy na lunch. A potem rozchodzimy się do swoich prac. Kończymy późno. Ale obaj lubimy to, co robimy. Dzisiaj siłownię udekorowali pajęczynami. A trenerzy personalni poprzebierali się za ufoludki. Chyba im się pomyliły święta, albo z powodu Brexitu zabrakło kostiumów zombiaków. 

Londyn. Festiwal śmierci.

  W dzień pierwszy Festiwalu Śmierci przebrałem się za ociekającego krwią doktora, Marcin zaś za połączenie Drakuli z Hellboyem. Muszę powiedzieć, że pudry z supermarketów całkiem niezłe są. Dobrze się trzymają i nie powodują uczuleń. Nie wiem, czy się ubawiliśmy, a już na pewno nie za te pieniądze. Imprezy na sześć tysięcy ludzi powinny mieć lepszą organizację. Kilkanaście barów nie dawało rady napoić spragnionych, a w kiblach faceci szczali do umywalek, w towarzystwie tych, którzy poprawiali makijaże. A potem w metrze zombi ze wszystkich imprez wracali do domu. W tym my. I znów ten zbędny kebab z frytkami nad ranem.

Londyn. Wszyscy kochają Drag Queens.

  Wszystkie drogi prowadzą na Soho. Jakoś tak jest, bo poszliśmy w zupełnie innym kierunku, zrobiliśmy po 35 tysięcy kroków, a i tak wylądowaliśmy sami wiecie gdzie. Przyczynił się do tego co prawda odmóżdżony manager Nandosa, każąc nam czekać pół godziny na stolik, przy połowie pustej sali, ale tak naprawdę to bez znaczenia. Soho kwitnie. Dawno nie było tylu ludzi w pubach. W pierwszym poznaliśmy dwie zagubione siostry z Isle of Wight. Ale po drinku przestały być nieśmiałe i nawet opowiedziały o dziadku - Polaku. Przez całe życie nauczyły się jednego słowa "dzień dobry", które powiedziały na pożegnanie. Zdolne bestie. A potem oczywiście poszliśmy pościskać się w rytmie muzyki retro. Wypiliśmy morze piw, a potem jak głodne wilki rzuciliśmy się na pizzę i makaron z kurczakiem. Przed domem jeszcze zahaczyliśmy o nocny sklep, z którego wyszliśmy z żelkami i ciastkami. Gumek dużo nie zjadłem, bo opakowanie wyrwał mi z dłoni Marcin i je zeżarł. Ciastka kupiliśmy po paczce na głowę...

Londyn. Extrawaganza and sex.

  Idąc wąskimi uliczkami Soho, trudno przeoczyć: dilerów, nawalonych w trupa, bezdomnych i ukradkiem robiących loda. Londyn był taki zawsze, a teraz po lockdownie potrzeby ludzi są bardziej nasycone. Mniej jest obcokrajowców. Dzisiaj Marsha Mallow - lokalna drag queen, pytała ze sceny, skąd jest publiczność. Prawie sami lokalsi! Kiedyś proporcje były odwrotne. Bar Italia, malutka i zupełnie niepopularna wśród Anglików włoska kawiarnia prawie upadła. Właściciel zaparkował ekstrawagancką brykę, ale przyciągnął samych gapiów. Na kawę chodzi się tutaj do Starbucksa. 

Londyn. Siewcy strachu.

  Głupim społeczeństwem łatwiej jest zarządzać. Historyczni przywódcy świata wiedzieli o tym od dawna. Poza tym jeśli zabiera się wszystko, tworzy się niewolnika, którego lojalność uzyskuje się, oddając mu warunkowo część skradzionych rzeczy. Niewolnik wówczas wierzy, że ma szczęście, bo mogło być gorzej, a syndrom sztokholmski robi resztę. W Londynie powstała "Narodowa Ściana Pamięci Ofiar Kowida". Ogłupieni ludzie rysują tam serduszka, w które wpisują imiona i daty: narodzin i śmierci ludzi, którzy umarli w okresie ostatniego roku. Nikt z nich nie pomyśli, że gdyby ktoś leczył tych ludzi, zamiast kazać im zostawać w domach, nie musiałaby taka ściana powstać. Kiedyś to oceni historia...

Londyn. Babie lato.

  W Londynie nadeszła ciepła jesień. Indian Summer, podczas którego liście na drzewach żółcą się i czerwienią, na tle błękitnego nieba. Jest ciepło. Można nawet poleżeć na trawie. Wieczorami, jak to w Londynie, chla się na potęgę. Imprezy się nie kończą, ale o tym już pisałem. Dla mnie to raj, bo nigdy nie jestem zmęczony i po dziesięciu godzinach zapieprzu, mogę się wytańczyć i wykrzyczeć (bo śpiewaniem nie wypada tego nazwać). Muszę zamówić "testy polityczne". Znowu wyjeżdżamy i musimy zapłacić podatek koronkowy. Ale PCR znoszą, więc tylko te "testy ciążowe", dopiero dwa dni po przyjeździe. Wynik zazwyczaj przychodzi po kolejnych kilku dniach, więc nawet jak człowiek przeziębiony, zdąży innych zarazić, a sam wyzdrowieć. Dzisiejsza królowa sceny, odśpiewała basem piosenki Tiny Turner. Nawet uwieczniłem na telefonie i poprzesyłałem do znajomych. 

Londyn. Sardynki.

  Niedługo na wzór japoński zatrudnią upychaczy do metra. Jadąc do centrum wyczuwa się narządy wewnętrzne współpasażerów. Nie mówiąc o tych zewnętrznych. Powody są dwa. Rząd zachęcił ludzi do ponownego korzystania z transportu publicznego, po drugie brakuje benzyny, czego jednak nie widać na ulicach.  Ludzie szczepią się na grypę. Masowo. Po raz pierwszy w życiu widzę kolejki do szczepień. A o koronce przestało się mówić. Otworzyli nam świat i wszędzie można jechać. Tylko że srandemia nas wszystkich splukała i nie mamy za co.

Londyn. Dupy rosną.

Cieplej się zrobiło, co od razu widać po kieckach, w jakie wciskają się damy różnych płci. Ważne, że nerki przykryte.  The Glory, do którego wczoraj pojechałem, żeby poważnie pogadać o życiu z Anetą było zbyt głośne na jakiekolwiek rozmowy. Paplaliśmy trochę, ale z przerażeniem stwierdzam, że nie mam pojęcia o czym.  Przyjechałem do siebie koło pierwszej w nocy i poszedłem zjeść jagnięcinę z surówką. Bardzo smaczna. Poczekałem na Marcina, bo myślałem, że też będzie chciał zjeść małe co nieco, ale nie chciał. Wróciliśmy więc do domu. No i usnąłem. Musiałem być poważnie zmęczony, bo nawet telefonu nie podpiąłem do ładowarki.

Londyn. Koniec pandemii.

  Sala gimnastyczna o 8 rano jest całkiem znośna. Swobodnie wybieram urządzenia i wyciskam z siebie poty. Na jednej tylko maszynie siedzi czarnoskóry olbrzymek na tyle długo, że muszę zagadnąć. - Mogę skorzystać? - Ćwiczę - odmrukuje. - To popatrzę na Ciebie i poczekam - odpowiadam. Po chwili odchodzi. Na próżno szukam jakichkolwiek środków dezynfekujących. Nie ma nic. Tak samo jest w każdym innym miejscu. Koniec pandemii. Koronawirus pozostał, jednak na upstrzony debilizmem teatrzyk nie ma już kasy. Pozostały długi, choroby nerwowe i mnóstwo rozbitych rodzin. Gdy dwie godziny później kończę wygibasy, w klubie fitness panuje tłok. Biorę prysznic i nakładam krem z kolagenem i witaminami na twarz. Wcześniej poznany olbrzymek patrzy z zainteresowaniem jak wklepuję serum w czoło. - Chcesz spróbować? - pytam. Nadstawia rękę i z zadowoleniem wsmarowuje przezroczystą maź w twarz.

Londyn. Wieczna impreza.

  Home sweet home.  Londyn nie zna umiaru. Angielska flegma jest tylko przykrywką i być może oficjalnym wizerunkiem, jednak prawda jest taka, że chla się tu więcej niż na wschodzie Europy, a jedynym powodem, dla którego przestaje się pić, jest utrata przytomności. Kultura picia jest też specyficzna. Do zerzygania. Trzeba się ubrudzić, sponiewierać, zgubić majtki lub perukę (gdy jest się czarną niewiastą).  Zrobiłem unik rodem z Matrixa - tego filmu Wachowskich. Sikałem i nagle czerwony rzyg przeleciał nade mną. Chłopak zamiast się zawstydzić poradził mi, żebym nie pił czerwonych szotów od hosta. Nigdy nie piję drinków... Wszędzie tłumy. Metro przypomina puszkę sardynek. Ludzie kaszlący odzyskali status "przeziębionych" i już nikt nie zwraca na nich uwagi. Tylko benzyny brakuje. I coraz więcej europejskich produktów z importu.